Bezsenność w (związku z) Seattle


Na tytułową „bezsenność” powinna cierpieć nie Meg Ryan czy Tom Hanks, ale Polska. Postaci z komedii romantycznej mogą znaleźć w Seattle miłość, ale my gramy o wyższą stawkę.

W drugiej połowie lat 80. heavy metal wytracał kontrkulturowy powab, synthpop wygryzał w klubach rytmy disco, artyści country gonili w piętkę, a punkowcy na dobre wyprowadzili się z garaży. Muzyka popularna potrzebowała kolejnej rewolucji, a ta znalazła swą kolebkę w Seattle, gdzie przedstawiciele generacji X przywdziali flanelowe koszule, podarte dżinsy i przybrudzone trampki, a następnie chwycili za elektryczne basy i strzykawki.

„Wielka czwórka z Seattle” (Alice in Chains, Pearl Jam, Nirvana, Soundgarden) kontestowała na pięciolinii pozorną doskonałość lat 80., niejako przy okazji tworząc zupełnie nowy styl muzyczny, a może i filozofię życia – grunge. Potem poszło już z górki; na listach przebojów zameldowali się Green River, Skin Yard, Candlebox, Stone Temple Pilots i Melvins.

A choć i dziś Seattle kojarzy się z grunge’em, deszczem i depresją, jego wizytówkami powinny być w istocie Microsoft, Boeing i Valve. Jak ćmy do światła lgną tu technologiczni giganci, obok których rozwijają się startupy, które dopiero próbują zaatakować masową wyobraźnię. Ozdobą downtown pozostają Amazon Spheres, które – ze względu na charakterystyczny kształt – autochtoni żartobliwie określają mianem „Bezos Balls”.

W pobliskim kampusie Amazona pracuje aż 75 tys. specjalistów, z kolei microsoftowe Redmond może pomieścić 50 tys. klawiatur. Gdy zapieje kur, ekspaci zmierzają do biur mobilnego Big Fish Games, karcianego giganta Wizards of the Coast czy seksbutików Babeland, wydmuchując po drodze kłęby rekreacyjnej marihuany. Wystarczy podnieść głowę, by między drapaczami chmur zamajaczyła Space Needle, futurystyczna wieża widokowa, którą wzniesiono z okazji światowej wystawy.

Kuchnia indyjska sąsiaduje tu ze śródziemnomorską i chińską; najlepsze winiarnie w Stanach – z najlepszymi w Stanach destylarniami whiskey. Wyszedłszy z pierwszego w historii USA Starbucksa, chwytam za seattle doga, którego od popularniejszych kuzynów wyróżnia obecność śmietanki.

Na kulinarnej mapie miasta prym wiodą jednak przede wszystkim owoce morza: knajpy w nadbrzeżnych dzielnicach Ballard i Interbay serwują ostrygi, łososie i kraby.

Kto by jednak pomyślał, że raptem sto lat wcześniej „Szmaragdowe miasto” sprzedawało nie opowieści i technologie, a kilofy? I że zamiast zatrudniać przy developowaniu aplikacji i gier, najmowało do wyrębu drewna?

Konsul, czyli hobby

Pionierzy przybyli tu w 1851 r., początkowo budując drewnianą chatę (jeszcze bez dachu) i rozstawiając pole namiotowe. – Osiedlili się w tym miejscu, bo region leżał tuż nad oceanem. W efekcie przemysł morski był w nim obecny właściwie od zawsze – tłumaczy Teresa Indelak-Davis, honorowa konsul RP.

Miasto (in spe) rozwijało się jednak powoli ze względu na swoje odizolowane (względem reszty kolonialnych osad) położenie. Kluczem do prosperity, dopowiada Indelak-Davis, było upowszechnienie kolei.

Kontakt do Teresy, drobnej, wręcz filigranowej blondynki, dostaję od Fundacji Indie Games Polska. Gdy dopiero planuję podróż, pytam, czy pomogłaby mi umówić rozmowę z Sekretarzem Stanu (odsyłam do tekstu: „Jak powstała nerdowska utopia?”). Kilka godzin później na moją skrzynkę pisze sam sekretarz.

Najbliższy konsulat RP znajduje się w Los Angeles, 1135 mil (1826 km) od Starbucksa, gdzie siedzi korespondująca ze mną Teresa. Najbliższy – i zarazem jedyny w Stanach, nowojorski – instytut Polski, dzieli od Seattle 2852 mil (4589 km). Teresa jest więc jedyną w tej części świata oficjalną reprezentantką naszego kraju.

O samej Indelak-Davis wiem wówczas jedynie tyle, że działa pro bono. Dopiero później dowiaduję się, że to prezeska Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej Pacific Northwest, członkini zarządu Fundacji Polskiej w Seattle i dyrektorka zarządzająca Polish Festivalu w Seattle. Że przepracowała w Microsofcie 15 lat, sama wspomina mimochodem podczas spotkania na żywo. Że zna tu wszystkich i wszystko – przekonuję się sukcesywnie.

Przystanek przed gorączką złota

– Historia Polaków w Seattle sięga ponad 120 lat – mówi, gdy już siadamy razem przy bigosie w Domu Polskim (o którym więcej zaraz).

– Szlakiem Andersa przybyło tu przynajmniej kilka osób, które przeżyły Syberię, a bodaj najsłynniejszy okazał się kapitan Alex Herbst, pilot myśliwski dywizjonów 303 i 308. Był – wyjaśnia Teresa – bohaterem. – Walczył w RAF, a później pracował w branży lotniczej. Mieszkał w Edmonton na północ od Seattle. Miał w sobie masę ciepła, którym zarażał młodsze pokolenia – wspomina.

Pod koniec XIX wieku Polki i Polacy zjeżdżali do Seattle z Illinois czy Nowego Jorku na wieść o gorączce złota. Część z nich spróbowała sił jako poszukiwacze – miasto było dla nich jedynie przystankiem, w którym mogli zaopatrzyć się w kilofy, żywność i namioty, z którymi udawali się do Klondike. Ale inna, nie mniej liczna grupa zatrudniła się w tartakach, rybołówstwie, kopalniach czy przy budowie statków.

Wojna się skończyła (przynajmniej na moment) i nastał 1918 r. Nasi przodkowie zaś – kontynuuje konsul – uznali, że powinniśmy mieć tu miejsce do spotkań i obchodów świąt narodowych. Prędko – w imię narodowej solidarności – założyli więc Towarzystwo Domu Polskiego, które wykupiło budynek przy Osiemnastej Alei i otwarło go w 1920. – Od tego czasu zaliczyliśmy remonty, renowacje, pożary… – wylicza. – Ale pozostaliśmy punktem wypadowym dla polskiej diaspory. Szczególnie ważnym, gdy w kraju wybuchł stan wojenny, a prominentni działacze „Solidarności” byli do emigracji niejako zmuszeni.

Dziś Dom Polski to i relikt minionej epoki, i świadectwo polonijnej siły. Wewnątrz znajduję i krakowską szopkę, i portrety rodaków w tradycyjnych małopolskich i góralskich strojach, czy oprawioną w ramę parzenicę (haftowany ornament rodem z Zakopanego).

W jadalni, gdzie balujemy podczas PAX West w ramach tradycyjnego „Polish party”, wisi tablica upamiętniająca koncert Jimiego Hendrixa (urodzonego właśnie w Seattle), który dał w Domu Polskim koncert u progu wielkiej kariery. Tuż nad jego nazwiskiem grafik rozrysował Fendera Stratocastera, ulubioną gitarę artysty. Co ciekawe, jej nazwa wywodzi się z prostej linii od Boeinga B-52 Stratofortressa.

Ty nad poziomy wylatuj

W 1916 r. William Boeing, wówczas handlarz drewnem, założył na miejscu Aero Products Company (wespół z Conradem Westerveltem chwilę wcześniej stworzył jednosilnikowy wodnosamolot B&W). – Początkowo Boeing był niewielką firmą. Gdy już jednak rozwinęła się na tyle, by zatrudniać inżynierów, naukowców i pracowników fizycznych, którzy pracowali przy produkcji samolotów (było w tym gronie mnóstwo Polaków), „niewielka firma” stała się jednym z najistotniejszych przedsiębiorstw wczesnodwudziestowiecznych Stanów Zjednoczonych – wyjaśnia Indelak-Davis.

Po II wojnie światowej Seattle służyło za azyl dla tych Polaków, którzy przetrwali obozy koncentracyjne i zsyłkę na Syberię. Wynędzniali, znaleźli tu świeży start, a Boeing był dla nich punktem zbornym. – Niedługo potem przyszły jednak czasy Wielkiej Depresji – studzi sielankowość konsul. – Boeing prządł po wojnie i kilku medialnych wpadkach cienko... Tymczasem jego pracowników, jak i reszty Ameryki, nie było stać na kupno samochodów, mebli czy domów. W czasach załamania gospodarki przy autostradzie stanął billboard z napisem: „Ostatnia osoba wyjeżdżająca z Seattle, proszę, wyłącz światła”. Seattle miało stać się miastem duchów – diagnozuje.

– Ale w 1979 r. z Albuquerque w Nowym Meksyku przeniósł się tu Microsoft… Choć może nie tyle „przeniósł się”, co wrócił do rodzinnego miasta ojców-założycieli?

Lokalna gospodarka szybko przestawiła się na nowe tory. Bill Gates i Paul Allen ściągnęli na miejsce najwybitniejszych informatyków epoki, których podbierały później m.in. Amazon i T-Mobile. Wielu z nich, choćby Gabe Newell (założyciel Valve i twórca Steama), który przepracował w Redmond 13 lat, wykorzystało później zdobyty know-how do rozkręcenia własnych biznesów.

Microsoft: Making it easier

Bohdan Raciborski wiezie mnie po okolicy fordem explorerem. To mężczyzna w sile wieku, srebrne włosy opadają mu na czoło, na nosie trzyma aviatory, z ust sypie zaś anegdotami. Mówi, że na półwyspie Olympic panuje quasi-tropikalny klimat (od reszty stanów wydzielają go bowiem dwa pasma gór: Kaskadowych i Olimpijskich). Że muszę się wybrać na Pike Place Market, gdzie kupię wszystko – od komiksów i czasopism, przez drzeworyty, po obrazy lokalnych artystów. Że w okolicy Snoqualmie Falls kręcono „Miasteczko Twin Peaks” Davida Lyncha…

– Właśnie mijamy Woodmark Hotel – obwieszcza Bohdan, gdy siedzę zagrzebany w googlowskich odnośnikach. – Tu pierwszy raz nocowałem – rzuca od niechcenia.

Bohdan spędził w Microsofcie ponad 15 lat. Jak skromnie przyznaje, dotarł do poziomu „middle managementu”… Trochę się jednak w tej skromności kryguje. Chwilę później tłumaczy: – Pracownicy z mniejszym stażem mieli pokoje bez okien, od środka korytarza, ci starsi – z jednym oknem. Natomiast najważniejsi otrzymywali pokój na rogu z dwoma oknami. Pytam, jak wyglądał jego gabinet. – Ostatecznie pracowałem na rogu, z dwoma oknami. Tuż obok rezydował zresztą sławny (sławetny?) Steven Sinofsky, „twarz” Windowsa 8 (odszedł z firmy raptem dwa miesiące po jego premierze).

Gdy werbowano Bohdana, żył sobie jak pączek w maśle w kanadyjskim Montrealu, gdzie pracował jako programista. Do Seattle przyjechał na konferencję; wyhaczył go rekruter. Poszli do baru. Pierwszego. Drugiego. Trzeciego… A potem Bohdan wrócił do Woodmark Hotelu. – Kiedy rankiem zobaczyłem Yarrow Bay i jezioro Waszyngton, ani chwili nie zastanawiałem się nad zmianą pracy.

Microsoft zaprosił mnie do rozmowy w poniedziałek, ale przez cały weekend miałem samochód do dyspozycji… A okolice tu są niesamowite – dopowiada. Ma rację. Raptem dwie godziny samochodem stąd mieści się park narodowy Mount Rainier, gdzie znajdę później aktywny wulkan, łąki subalpejskich kwiatów oraz matecznik dla wiewiórek, susłów, lisów i sów – tak przyzwyczajonych do człowieka, że podchodzących doń na odległość ręki.

W Paramount Theatre grają „Hamiltona”, musical, z którym broadwayowscy magicy przyjechali w ramach trasy „Broadway on tour”. Z kolei PAX West, gdzie przyjechałem, mieści się w „szopie Jeffa”, czyli Washington State Convention and Exhibition Centre.

Windows wczoraj i dziś

– Gdy zaczynałem w Microsofcie – wraca myślami Bohdan – w main campus pracowało 19 tys. ludzi, a budynki były maksymalnie dwupiętrowe, bo na to pozwalały przepisy w Redmond… Dziś po kampusie przechadza się nawet ponad 50 tys. ludzi (a niemal drugie tyle stacjonuje w okolicznych miejscowościach). Rzecz w tym, że nie jest to ten sam kompleks. Ten starszy został – wspomina Bohdan – „kompletnie zniszczony”. Nowy ma ponad 40 mil rur podziemnych do geotermicznego ogrzewania. Jest więc samowystarczalny.

Dzisiejszy Microsoft – dowiaduję się podczas zwiedzania jego włości z Dariuszem Porowskim, starszym inżynierem oprogramowania – może się jednak pochwalić także naziemną infrastrukturą… i całkiem niezgorszymi artefaktami. W sercu kampusu znajdziemy fragment muru berlińskiego, eksponaty sztuki współczesnej i domki na drzewach (o ich korporacyjnym charakterze dyskretnie przypominają czytniki kart). Darek pokazuje ponadto polskiej delegacji pierwsze gry, myszki i „czerwony telefon”, po który sięgano w razie fakapów. Są tu też pudełko Windowsa 95, prototypowe kontrolery czy wczesny Xbox; jest oddzielna sekcja poświęcona Minecraftowi oraz słynne „laboratorium”, w którym gigant z Redmond opracowuje technologiczne nowiny.

Innowacja, siostra rutyny

Darek pracował w polskim oddziale Microsoftu, gdzie zajmował się automatyzacją wdrażania oprogramowania. Gdy zwolnił się wakat – a rotacja w Microsofcie wcale nie należy do częstych – nie wahał się ani chwili. – W Polsce dotarłem do ściany – przyznaje – a tu moja kariera eksplodowała.

– W Seattle z przyległościami mieści się centrum Microsoftu, a poza tym Amazon, Google, Boeing, amerykański oddział Nintendo, Unity, Bungie, Twitch, Valve, Niantic; a do tego prężny oddział Facebooka oraz główny ośrodek badawczy Oculusa… i wiele innych korporacji. Ludzie między nimi krążą, bo każda stawia na innowację i potrzebuje podobnych kompetencji. Nie jest jak w Polsce, że gotujemy się we własnym sosie.

Nawet firmy, które kojarzymy głównie z Kalifornii, nie mogą sobie pozwolić na nieobecność w Seattle. Każdy, kto się liczy, chce tu być, co spowodowane jest siłą lobbingową powstałych w Seattle organizacji branżowych.

Nie są to czcze słowa, na kampusie funkcjonuje bowiem sporo przestrzeni dla kreatywnych umysłów. W garażach mieszczą się pilarki, wycinarki CNC, czy laboratoria elektroniczne… sam gigant z Redmond cyklicznie organizuje zaś hackatony. – W trzecim tygodniu września spotykają się grupy programistyczne (choć nie tylko). Zgłoszenie do konkursu może wysłać każdy, a niektóre z jego owoców wdrażano i rozwijano – mówi Darek. Szczegółów podać nie może, bo – zastrzega – musiałby naruszyć korporacyjne tajemnice.

Kropla drąży skałę

– Fakt, że osiadł tutaj Microsoft, spowodował, że swoją siedzibę ma w Seattle Amazon, który podbierał stamtąd ludzi – tłumaczy Raciborski. – Nawet mój szef w pewnym momencie przeszedł do Amazona, gdzie pracował jako general manager. Potem poszło już z górki: do peletonu dołączyli autorzy podręczników do Dungeons & Dragons i karcianki Magic: The Gathering, ArenaNet, Facebook, Google, IBM, Oracle, Twitter… A na okrasę: kilka największych w Stanach funduszy venture capital, aniołowie biznesu i start-upy zajmujące się biotechnologią czy podbojem kosmosu.

– Seattle stało się magnesem dla ludzi, którzy szukali karier. Gates i Allen potrafili wyłuskać niesamowicie inteligentnych specjalistów… a zarazem niesamowicie agresywnych – wspomina Raciborski.

Od jego czasów zmieniło się wiele: – 20 lat temu panowała kultura samców alfa – przyznaje Raciborski – co niekoniecznie było atutem. A choć dziś inne są i realia, i kultura, a neoliberalny paradygmat znalazł się w odwrocie, Microsoft – kontynuuje swą opowieść – stworzył tysiące milionerów. Część z nich rozeszła się do innych firm. Część założyła własne. Sam Allen zmienił oblicze Southlake Union: wykupił przemysłowe tereny i zaczął na nich budować kampus Paul Allen Institute, dziś największą – obok Bill & Melinda Gates Foundation – siedzibę organizacji non-profit.

Każdemu z dużych graczy pomogli ustawodawcy. – Słowem: fakt, że stan Waszyngton nie ma podatku od dochodów, trzeba jedynie opłacić podatek federalny. Tymczasem w Kalifornii dochodzi do tego „stanowa” danina – zauważa Raciborski.

Niewykorzystana szansa

– Mamy mnóstwo polskich instytucji w Niemczech czy Czechach, ale nie do końca jesteśmy obecni w Stanach – zauważa gorzko Bohdan. A są tu warunki do rozwoju: lokalna diaspora jest olbrzymia i działa prężnie, wiele Polek i Polaków osiągnęło w Seattle sukces (nasz krajan po Politechnice Warszawskiej znajduje się w grupie „20 leadership” Amazona), a tutejsza społeczność generuje olbrzymi (i niewykorzystany) kapitał. Zarówno intelektualny, jak i finansowy.

– W Polsce – twierdzi Bohdan – nie ma zaufania, kapitału i skłonności do ryzyka. Wielkie biznesy udały się do Stanów właśnie dlatego, że tam można być drapieżnym! Inwestorzy liczyli nie na szybki skok, ale powolny marsz ku globalnej dominacji. Najbogatsi ludzie na świecie nie chcieli zarabiać szybkiej kasy, ale zmieniać świat… A pieniądze przyszły później – puentuje.

Seattle nie tylko gości najlepszych specjalistów IT i twórców popkultury, ale w dodatku wykorzystuje ich obecność, by zbudować się w oczach globalnej publiczności. Być może nie przebiło się ono do zbiorowego imaginarium równie mocno jak Nowy Jork czy San Francisco, ale jeszcze przed wylotem z Warszawy znałem je całkiem nieźle. Osadzony w mieście Life is Strange oswoił odbiorców z całego świata z widokiem amerykańskich „dinerów” i bezdroży, z kolei The Last of Us: Part II i cykl InFamous pozwoliły nam na przebieżkę po The Paramount Theatre, Space Needle, a nawet State Convention Center, gdzie odbywa się PAX West. Nadchodzące Vampire: The Masquerade – Bloodlines 2 zdaje się zaś robić użytek z mitu „najbardziej deszczowego miasta USA”…

… przy czym i Teresa, i Bohdan twierdzą, że akurat ten stereotyp można włożyć między bajki. – Gadamy tak, gdy chcemy zniechęcić Kalifornijczyków do przyjazdu tutaj – podśmiechują się.

Kiedy ostatniego dnia docieram na lotnisko Seattle-Tacoma, wiem jedno. Pogoda czy nie, Polski po prostu nie stać, by „zostawić Seattle”.

Tymczasem instytucjonalnie właściwie ona tutaj nie istnieje.

 

***

Jak powstała nerdowska utopia

Gry wideo to potężne narzędzie promocji naszego regionu. Nie wstydźmy się ich. Wykorzystajmy je! – apeluje Steve Hobbs, sekretarz stanu Waszyngton.

MATEUSZ WITCZAK: Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak wielką rolę amerykańskie książki, filmy, RPG-i i gry wideo odegrały w promowaniu demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej. Wasi twórcy i twórczynie sprawili, że staliśmy się głodni zachodniego stylu życia… Jak to właściwie zrobili?

STEVE HOBBS: Popkultura stanowi odbicie tego, w co w USA wierzymy, a wierzymy w różnorodność. Jeśli rzucisz okiem choćby na podręczniki do Dungeons and Dragons, dostrzeżesz, że zarówno ich fabuły, jak i ilustracje prezentują zróżnicowanych bohaterów – przy czym nie mówię o elfach i krasnoludach, ale o osobach o rozmaitym pochodzeniu etnicznym i różnych orientacjach psychoseksualnych. W moim przekonaniu to właśnie różnorodność pozwala nam tworzyć wielkie historie, a już na pewno daje naszym autorom i autorkom więcej narzędzi do ich opowiadania.

Jak możemy czerpać z waszego przykładu?

Przecież właśnie to robicie! Wiedźmin pochodzi z Polski, a wszyscy nerdzi – w tym ja – go kochają! Już teraz wykonaliście fantastyczną pracę, a – jestem o tym przekonany – macie jeszcze światu wiele do pokazania. Musicie tylko przyoblec to w dobry gameplay i dobrą historię.

Wciąż czuję się nieswojo, gdy sekretarz stanu przyznaje się do bycia „nerdem”. Kiedy dorastałem, było to określenie stygmatyzujące.

Tymczasem my, nerdzi, weszliśmy do mainstreamu; ludzie, którzy w latach 80. i 90. byli wytykani palcami, dziś tworzą globalną popkulturę. Oni i one wykorzystują zajawki, jakimi fascynowali się jako nastolatkowie, i przenoszą je na duży ekran, do wysokobudżetowych gier albo kampanii D&D. W dodatku „życiowo” radzą sobie super – mają świetne prace i zarabiają duże pieniądze… Bycie nerdem stało się po prostu modne.

A czy nerdzi mogą dziś pomóc osobom w kryzysie psychicznym? Pytam, bo podczas PAX West w Seattle zadeklarowałeś, że zamierzasz wprowadzić „terapeutyczne” RPG-i do stanowych bibliotek.

W stanie Waszyngton działa organizacja non-profit Game to Grow, która specjalizuje się w wykorzystywaniu gier właśnie w ten sposób. Okazuje się, że mogą one pomóc dzieciakom ze spektrum autyzmu, są wykorzystywane do łagodzenia PTSD [zespół stresu pourazowego – dop. red.] u naszych weteranów, udowodniono też, że stanowią skuteczną formę terapii dla osób zaburzonych. Nie dziwi mnie to. Przecież RPG-i gromadzą wokół siebie ludzi, którzy poświęcają się wspólnemu wysiłkowi opowiedzenia historii. To bardzo zdrowe.

Za Donalda Trumpa takie podejście wcale nie było oczywiste. Gdy po masakrze w Parkland na nowo rozgorzała debata o prawie do posiadania broni, były prezydent próbował przekierować winę na brutalne gry wideo. Za Bidena nadal są one w Stanach chłopcem do bicia?

Demonizowanie gier wideo nie różni się dla mnie niczym od demonizowania literatury, a próby ich zakazywania czy ograniczania podpadają dla mnie pod pierwszą poprawkę. Książek już nie palimy, a gier nie powinniśmy obwiniać o realną przemoc.

Recepta na normalizację jest prosta: wy, reprezentanci Amerykanów i Amerykanek, powinniście częściej się do grania przyznawać. Tymczasem w oficjalnych biografiach lubicie opowiadać o przeczytanych książkach i przesłuchanych płytach, ale o grach milczycie. Dlaczego?

Bo jeśli grasz, niektórzy mogą sobie pomyśleć, że nie jesteś dostatecznie „poważny”, by sprawować urząd… Ale to się bardzo szybko zmienia. Ja nie mam dziś problemu, żeby o grach mówić. Mało tego, uważam je za potężne narzędzie do promocji naszego regionu! Uwielbiam papierowe RPG-i, bo tworzymy je w stanie Waszyngton, kocham gry wideo, bo pokazują, jak on właściwie wygląda. Nie wstydźmy się ich. Wykorzystajmy je!

Faktycznie, jeszcze zanim przyjechałem na PAX-a, wiedziałem – dzięki Life is Strange, cyklowi InFamous albo The Last of Us: Part II – jak wygląda Seattle.

Pewna w tym też rola literatury fantasy. Twoim czytelnikom polecę zwłaszcza powieść „Miecz Shannary” Terry’ego Brooksa.

I w Polsce, i w USA kohorta 18–25-latków relatywnie rzadko korzysta z czynnego prawa wyborczego. Podczas targowego wystąpienia postawiłeś tezę, że gry mogłyby pomóc w aktywizacji wyborców. Jak?

Rolą sekretarza stanu jest nie tylko zabezpieczanie wyborów, ale i stymulowanie frekwencji, a ja chciałbym to robić właśnie poprzez gry. Jestem przekonany, że mogą one stanowić instrument edukacji obywatelskiej, już zresztą nad tym pracujemy. Chcemy wejść we współpracę z naukowcami, edukatorami i twórcami, by stworzyć grę mobilną, która promowałaby zaangażowanie w sprawy publiczne. Być może skłonimy młodzież do głosowania w fikcyjnym settingu fantasy? Albo spróbujemy testować wiedzę obywatelską nastolatków, po czym przyznamy im punkty i miejsca na tablicy wyników? Na razie to teoretyczne rozważania, ale grywalizowanie edukacji postępuje i już teraz daje świetne rezultaty.

Stan Waszyngton to dziś dom dla gigantów branży: mieszczą się tu siedziby Microsoftu, Unity, Twitcha, Valve, Bungie czy amerykańska siedziba Nintendo. W jaki sposób ich przyciągnęliście?

To kombinacja dwóch czynników. Po pierwsze, stan Waszyngton to świetne miejsce do życia. Po drugie, to miejsce narodzin Microsoftu. Bill Gates, nerd, który zaczynał w garażu, stworzył tu wartą biliony dolarów korporację, ściągając ekspertów z całego świata. Część została w kampusie w Redmond, ale część założyła własne firmy.

Dodam, że w Waszyngtonie narodziło się Magic the Gathering, które poradziło sobie tak dobrze, że wykupiło TSR, firmę odpowiedzialną za Dungeons & Dragons. Mamy więc na miejscu gigantyczne spółki od planszówek, karcianek, RPG-ów i gier wideo, które weszły ze sobą w synergię, a ta zaowocowała – i nadal owocuje – właściwie ciągłym wzrostem. Mówiąc nieskromnie, staliśmy się nerdowską utopią. Nie bez przyczyny PAX narodził się właśnie u nas.

By tę synergię utrzymać, ponoć organizujesz w swoim biurze „noce gier”.

Zapraszam ustawodawców, organizacje pozarządowe, lobbystów i samych twórców, po czym mieszamy ich przy różnych stolikach, upewniając się, że przy każdym będzie siedział przedstawiciel branży. Po co? Ano po to, żeby ze sobą rozmawiali. Zazwyczaj nie jest to trudne, po 20–30 minutach autor gry wstaje i mówi: „Hej, jestem X, pracuję w firmie Y, zatrudniam Z pracowników”.

Dlaczego legislatorowi powinno zależeć na zrozumieniu branży gier?

Bo to ogromnie istotna część naszej stanowej gospodarki! Tylko Wizards of the Coast osiąga miliardowe przychody, a pomyśl o wszystkich innych firmach: i tych analogowych, i digitalowych. Tymczasem zdarzało nam się – zupełnie przypadkiem – wprowadzać ustawy, które podcinały skrzydła gamedevowi albo autorom planszówek. Jeśli chcemy nadal się dzięki nim promować – i zarabiać – musimy się grania nauczyć.

Pierwotnie oba teksty pojawiły się w drugim wydaniu magazynu PolskiGamedev.pl

POBIERZ PLIK PDF (61 MB)

Kategorie
Tagi