Bezsenność w (związku z) Seattle
Na tytułową „bezsenność” powinna cierpieć nie Meg Ryan czy Tom Hanks, ale Polska. Postaci z komedii romantycznej mogą znaleźć w Seattle miłość, ale my gramy o wyższą stawkę.
W drugiej połowie lat 80. heavy metal wytracał kontrkulturowy powab, synthpop wygryzał w klubach rytmy disco, artyści country gonili w piętkę, a punkowcy na dobre wyprowadzili się z garaży. Muzyka popularna potrzebowała kolejnej rewolucji, a ta znalazła swą kolebkę w Seattle, gdzie przedstawiciele generacji X przywdziali flanelowe koszule, podarte dżinsy i przybrudzone trampki, a następnie chwycili za elektryczne basy i strzykawki.
„Wielka czwórka z Seattle” (Alice in Chains, Pearl Jam, Nirvana, Soundgarden) kontestowała na pięciolinii pozorną doskonałość lat 80., niejako przy okazji tworząc zupełnie nowy styl muzyczny, a może i filozofię życia – grunge. Potem poszło już z górki; na listach przebojów zameldowali się Green River, Skin Yard, Candlebox, Stone Temple Pilots i Melvins.
A choć i dziś Seattle kojarzy się z grunge’em, deszczem i depresją, jego wizytówkami powinny być w istocie Microsoft, Boeing i Valve. Jak ćmy do światła lgną tu technologiczni giganci, obok których rozwijają się startupy, które dopiero próbują zaatakować masową wyobraźnię. Ozdobą downtown pozostają Amazon Spheres, które – ze względu na charakterystyczny kształt – autochtoni żartobliwie określają mianem „Bezos Balls”.
W pobliskim kampusie Amazona pracuje aż 75 tys. specjalistów, z kolei microsoftowe Redmond może pomieścić 50 tys. klawiatur. Gdy zapieje kur, ekspaci zmierzają do biur mobilnego Big Fish Games, karcianego giganta Wizards of the Coast czy seksbutików Babeland, wydmuchując po drodze kłęby rekreacyjnej marihuany. Wystarczy podnieść głowę, by między drapaczami chmur zamajaczyła Space Needle, futurystyczna wieża widokowa, którą wzniesiono z okazji światowej wystawy.
Kuchnia indyjska sąsiaduje tu ze śródziemnomorską i chińską; najlepsze winiarnie w Stanach – z najlepszymi w Stanach destylarniami whiskey. Wyszedłszy z pierwszego w historii USA Starbucksa, chwytam za seattle doga, którego od popularniejszych kuzynów wyróżnia obecność śmietanki.
Na kulinarnej mapie miasta prym wiodą jednak przede wszystkim owoce morza: knajpy w nadbrzeżnych dzielnicach Ballard i Interbay serwują ostrygi, łososie i kraby.
Kto by jednak pomyślał, że raptem sto lat wcześniej „Szmaragdowe miasto” sprzedawało nie opowieści i technologie, a kilofy? I że zamiast zatrudniać przy developowaniu aplikacji i gier, najmowało do wyrębu drewna?
Konsul, czyli hobby
Pionierzy przybyli tu w 1851 r., początkowo budując drewnianą chatę (jeszcze bez dachu) i rozstawiając pole namiotowe. – Osiedlili się w tym miejscu, bo region leżał tuż nad oceanem. W efekcie przemysł morski był w nim obecny właściwie od zawsze – tłumaczy Teresa Indelak-Davis, honorowa konsul RP.
Miasto (in spe) rozwijało się jednak powoli ze względu na swoje odizolowane (względem reszty kolonialnych osad) położenie. Kluczem do prosperity, dopowiada Indelak-Davis, było upowszechnienie kolei.
Kontakt do Teresy, drobnej, wręcz filigranowej blondynki, dostaję od Fundacji Indie Games Polska. Gdy dopiero planuję podróż, pytam, czy pomogłaby mi umówić rozmowę z Sekretarzem Stanu (odsyłam do tekstu: „Jak powstała nerdowska utopia?”). Kilka godzin później na moją skrzynkę pisze sam sekretarz.
Najbliższy konsulat RP znajduje się w Los Angeles, 1135 mil (1826 km) od Starbucksa, gdzie siedzi korespondująca ze mną Teresa. Najbliższy – i zarazem jedyny w Stanach, nowojorski – instytut Polski, dzieli od Seattle 2852 mil (4589 km). Teresa jest więc jedyną w tej części świata oficjalną reprezentantką naszego kraju.
O samej Indelak-Davis wiem wówczas jedynie tyle, że działa pro bono. Dopiero później dowiaduję się, że to prezeska Polsko-Amerykańskiej Izby Handlowej Pacific Northwest, członkini zarządu Fundacji Polskiej w Seattle i dyrektorka zarządzająca Polish Festivalu w Seattle. Że przepracowała w Microsofcie 15 lat, sama wspomina mimochodem podczas spotkania na żywo. Że zna tu wszystkich i wszystko – przekonuję się sukcesywnie.
Przystanek przed gorączką złota
– Historia Polaków w Seattle sięga ponad 120 lat – mówi, gdy już siadamy razem przy bigosie w Domu Polskim (o którym więcej zaraz).
– Szlakiem Andersa przybyło tu przynajmniej kilka osób, które przeżyły Syberię, a bodaj najsłynniejszy okazał się kapitan Alex Herbst, pilot myśliwski dywizjonów 303 i 308. Był – wyjaśnia Teresa – bohaterem. – Walczył w RAF, a później pracował w branży lotniczej. Mieszkał w Edmonton na północ od Seattle. Miał w sobie masę ciepła, którym zarażał młodsze pokolenia – wspomina.
Pod koniec XIX wieku Polki i Polacy zjeżdżali do Seattle z Illinois czy Nowego Jorku na wieść o gorączce złota. Część z nich spróbowała sił jako poszukiwacze – miasto było dla nich jedynie przystankiem, w którym mogli zaopatrzyć się w kilofy, żywność i namioty, z którymi udawali się do Klondike. Ale inna, nie mniej liczna grupa zatrudniła się w tartakach, rybołówstwie, kopalniach czy przy budowie statków.
Wojna się skończyła (przynajmniej na moment) i nastał 1918 r. Nasi przodkowie zaś – kontynuuje konsul – uznali, że powinniśmy mieć tu miejsce do spotkań i obchodów świąt narodowych. Prędko – w imię narodowej solidarności – założyli więc Towarzystwo Domu Polskiego, które wykupiło budynek przy Osiemnastej Alei i otwarło go w 1920. – Od tego czasu zaliczyliśmy remonty, renowacje, pożary… – wylicza. – Ale pozostaliśmy punktem wypadowym dla polskiej diaspory. Szczególnie ważnym, gdy w kraju wybuchł stan wojenny, a prominentni działacze „Solidarności” byli do emigracji niejako zmuszeni.
Dziś Dom Polski to i relikt minionej epoki, i świadectwo polonijnej siły. Wewnątrz znajduję i krakowską szopkę, i portrety rodaków w tradycyjnych małopolskich i góralskich strojach, czy oprawioną w ramę parzenicę (haftowany ornament rodem z Zakopanego).
W jadalni, gdzie balujemy podczas PAX West w ramach tradycyjnego „Polish party”, wisi tablica upamiętniająca koncert Jimiego Hendrixa (urodzonego właśnie w Seattle), który dał w Domu Polskim koncert u progu wielkiej kariery. Tuż nad jego nazwiskiem grafik rozrysował Fendera Stratocastera, ulubioną gitarę artysty. Co ciekawe, jej nazwa wywodzi się z prostej linii od Boeinga B-52 Stratofortressa.
Ty nad poziomy wylatuj
W 1916 r. William Boeing, wówczas handlarz drewnem, założył na miejscu Aero Products Company (wespół z Conradem Westerveltem chwilę wcześniej stworzył jednosilnikowy wodnosamolot B&W). – Początkowo Boeing był niewielką firmą. Gdy już jednak rozwinęła się na tyle, by zatrudniać inżynierów, naukowców i pracowników fizycznych, którzy pracowali przy produkcji samolotów (było w tym gronie mnóstwo Polaków), „niewielka firma” stała się jednym z najistotniejszych przedsiębiorstw wczesnodwudziestowiecznych Stanów Zjednoczonych – wyjaśnia Indelak-Davis.
Po II wojnie światowej Seattle służyło za azyl dla tych Polaków, którzy przetrwali obozy koncentracyjne i zsyłkę na Syberię. Wynędzniali, znaleźli tu świeży start, a Boeing był dla nich punktem zbornym. – Niedługo potem przyszły jednak czasy Wielkiej Depresji – studzi sielankowość konsul. – Boeing prządł po wojnie i kilku medialnych wpadkach cienko... Tymczasem jego pracowników, jak i reszty Ameryki, nie było stać na kupno samochodów, mebli czy domów. W czasach załamania gospodarki przy autostradzie stanął billboard z napisem: „Ostatnia osoba wyjeżdżająca z Seattle, proszę, wyłącz światła”. Seattle miało stać się miastem duchów – diagnozuje.
– Ale w 1979 r. z Albuquerque w Nowym Meksyku przeniósł się tu Microsoft… Choć może nie tyle „przeniósł się”, co wrócił do rodzinnego miasta ojców-założycieli?
Lokalna gospodarka szybko przestawiła się na nowe tory. Bill Gates i Paul Allen ściągnęli na miejsce najwybitniejszych informatyków epoki, których podbierały później m.in. Amazon i T-Mobile. Wielu z nich, choćby Gabe Newell (założyciel Valve i twórca Steama), który przepracował w Redmond 13 lat, wykorzystało później zdobyty know-how do rozkręcenia własnych biznesów.