Requiem dla Pana S. – fragment książki „Frostpunk. Antologia”
Gracze i graczki zdążyli już dobrze poznać uniwersum Frostpunka, teraz mają szanse wkroczyć do niego także miłośnicy literatury.
Na półkach księgarni zadebiutowała właśnie antologia czterech minipowieści Jakuba Nowaka, Anny Kańtoch, Roberta M. Wegnera i Janusza Cyrana, którą wzbogacają ponadto tekst Jakuba Stokalskiego (główny projektant Frostpunka i współreżyser Frostpunka 2) oraz esej Jacka Dukaja.
Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak prezentujemy Wam fragment „Requiem dla pana S.” pióra Roberta M. Wegnera. Po więcej informacji na temat książki odsyłamy zaś na oficjalną stronę wydawcy.
Requiem dla pana S.
AKT I
Alfred Shampshawer odsunął skórzaną płachtę, schylił się i wyszedł z igloo. Coś brzydko chrupnęło mu w plecach, smuga gorąca powędrowała wzdłuż kręgosłupa i rozlała się po piersi. Sapnął poirytowany i zaklął półgłosem; wiedział, że gdy tylko się trochę rozrusza, ból zmieni się w ćmienie, z którym nauczył się już żyć. Tak jak nauczył się żyć ze sztywniejącymi stawami, bólami reumatycznymi i coraz krótszym oddechem.
Ze starością.
Zerknął na wschód. Świtało. Słońce różowiło już horyzont, kilka włóczni zimnego światła przebiło nieboskłon nad widocznymi na zachodzie wzgórzami. Mężczyzna skinął głową z ponurą satysfakcją i splunął na śnieg. Znów miał rację.
Odległe o kilka mil pagórki lśniły w tym świetle szklanym połyskiem. Wiejące od trzech dni wschodnie wiatry, zdmuchnąwszy z nich cały śnieg, zostawiły golusieńki lód.
Gdyby nie rozbili tu obozowiska, nocna wichura zastałaby ich między gładkimi, twardymi jak kamień ścianami, bez szans na zbudowanie przyzwoitego schronienia. W najlepszym wypadku straciliby psy. W najgorszym – zasilili Dziewiątkę Bathorna.
Młodszym członkom jego ekipy może udałoby się dotrzeć do najbliższej osady, ale on nie przeszedłby kilkudziesięciu mil ze swoimi opuchniętymi stawami.
Starość.
Shampshawer wyszedł zza osłony igloo. Wiatr powitał go delikatnym podmuchem, łagodnym i zwodniczym. Mężczyzna splunął jeszcze raz i przez chwilę obserwował zamarzającą ślinę. Trzydzieści stopni poniżej zera.
– Ciepłą mamy wiosnę. Upalną wręcz.
Przeciągnął się, wykonał kilka szerokich wymachów ramion. Gdy poruszył ostrożnie palcami, ból stawów poja- wił się, ale cichy i odległy, a to znaczyło, że front burzowy już minął i przez najbliższe godziny wiatr nie będzie szalał.
Czekała ich przyjemna przejażdżka.
Poprawił futrzaną kurtę, naciągnął kaptur na głowę. Przez chwilę rozcierał energicznie dłonie, po czym ujął w jedną rzemienny bat, a drugą uniósł do ust kościaną piszczałkę. Zagwizdał krótko i ostro.
Niewielkie zaspy wokół niego eksplodowały kłębami futra, kłów i pazurów. Ponad dwadzieścia kudłatych bestii wyskoczyło ze śnieżnych nor, powarkując, poszczekując i skomląc. Psy były zmarznięte, głodne i złe, a dwa największe i najbardziej złośliwe z nich – Puk i Oberon – natychmiast rzuciły się na resztę.
Bat śmignął raz, drugi i trzeci, gniewne powarkiwanie zamieniło się w skowyt. Puk podkulił ogon i śmignął w zaspę, ale Oberon, weteran wielu wędrówek, pochylił tylko pobliźniony łeb, obnażył kły i zawarczał głucho.
Alfred zmrużył oczy. Jego pomarszczona twarz przybrała wygląd wyrzeźbionej w wiekowym drewnie gniewnej ma- ski. Przełożył bat do lewej ręki, prawą sięgnął do kieszeni futrzanej kurtki.
Kurek rewolweru szczęknął z metaliczną groźbą.
Przez kilka długich chwil patrzyli sobie w oczy, stary pies i stary człowiek.
Potem pies uznał się za pokonanego, a człowiek zwolnił kurek broni i przystąpił do inspekcji stada.
Shampshawer nie mógł winić Oberona za nieposłuszeństwo. Psy nie dojadały i on sam za to odpowiadał, bo w New Dawn pozwolił się oszukać niczym ostatni głupiec. Chcąc uniknąć przepłacania przy zakupie karmy po drodze, nabył hurtem pięćset funtów foczego tłuszczu i wnętrzności, które miały im wystarczyć na całą trasę z Last Hope do Dawidson. Sześćset pięćdziesiąt mil wzdłuż wybrzeża. Zamrożoną na kość zawartość zapakowano w skórzane worki i, dopiero gdy minęli Iron Forest, Alfred zorientował się, że pod warstwą jasnego łoju handlarz ukrył kawałki nadgnitych skór i futer oraz resztki rozkładających się rybich łbów i flaków. Nawet wygłodzone wielogodzinną pracą psy nie chciały tego jeść.
Ogarnął szybkim spojrzeniem resztę stada, zmarszczył brwi i przeliczył zwierzęta. Potem jeszcze raz, dokładniej.
Dwadzieścia cztery. Jednego brakowało.
Odnalezienie ostatniego psa zajęło mu minutę. Młody samiec, wabiący się Jago, leżał w śnieżnej norze i ciężko dyszał. Na widok człowieka tylko zaskomlił cicho. Brzuch miał wielki i opięty, nos gorący, ślina cuchnęła zgniłymi rybami.
Alfred przykląkł i delikatnie pogładził kanciasty łeb. Nie. Nie będzie żądał odszkodowania od handlarza z New Dawn. W czasach przed Burzą w Ameryce bezwzględnie zabija- no każdego koniokrada, bo na Wielkich Równinach zabranie człowiekowi konia równało się wyrokowi śmierci. Jeśli więc ktoś pozbawia cię teraz psa, też powinien zapłacić życiem.
Sięgnął po nóż.
***
Sabina i Mark wyszli z igloo, gdy kończył porcjować śniadanie dla zwierząt. Oboje niewysocy i pleczyści, w futrzanych strojach wyglądali niczym para mitycznych karłów.
Kiedy Alfred ich poznał, sądził, że ma do czynienia z rodzeństwem, tak byli do siebie podobni, z tymi jasnymi włosami i niebieskimi ślepiami. Ale ponieważ sypiali ze sobą regularnie i dość bezwstydnie, uznał, że chyba jednak nie są spokrewnieni.
W sumie wolał nie wiedzieć.
Zatrudniając ich, miał nadzieję, że wreszcie znalazł parę odtwórców głównych ról w Wieczorze Trzech Króli; niestety, mieli tyle talentu, co pies podający łapę na komendę. Ledwo zapamiętywali najprostszy tekst, a na scenie mechanicznie wyrzucali z siebie frazy, patrząc tępo w przestrzeń.
Jednak przez większość czasu nie żałował podjętej decyzji. Pracowali ciężko, zarówno w trasie, jak i w czasie handlu w osadach; milczeli, gdy trzeba; mówili, ile trzeba; i nie jedli za dużo. Byli w każdym calu dziećmi tego nowego świata. Żywili się głównie surowym mięsem popijanym foczym tranem, a igloo dla pięciu ludzi stawiali w mniej niż godzinę.
Sabina chrząknęła i wskazała skomlące psy, kręcące się niecierpliwie.
– Szef już na nogach, a to ja miałam je dziś nakarmić.
– I tak nie mogłem spać. Kto je karmił wieczorem?
– Ja. – Mark uniósł rękę.
– Jago padł. – Alfred wrócił do porcjowania karmy. – Zatruł się czymś. Oznacz i odłóż na bok worek, którego wczoraj używałeś. Gdy wrócimy do New Dawn, zamierzam wepchnąć jego zawartość w gardło sukinsynowi, który nas oszukał.
Bez słowa skinęli głowami. Żadne z nich nie potrzebowało kulawych analogii do amerykańskiego Zachodu i koniokradów, ba, Shampshawer podejrzewał, że żadne z nich nie wiedziało nawet, jak wygląda koń. Ale jeśli chodzi o psy, nie mieli wątpliwości, ile są warte.
Na Wybrzeżu od lat opowiadano historię o kobiecie z piątką dzieci, której zaprzęg utknął w zamieci wiele mil od najbliższej osady, aż skończyła im się żywność. Opowieść miała dwa zakończenia. W pierwszym matka zarżnęła psy, by napełnić brzuchy dzieciom, po czym ruszyła z nimi pieszo i wszyscy zamarzli. W drugim kobieta zabiła najmłodszą córkę i tak nakarmiła psy, które dowiozły resztę rodziny w bezpieczne miejsce.
Sabina i Mark nie mieli wątpliwości, które zakończenie jest szczęśliwe.
– Olivia i Joshua już wstali?
Mark wzruszył ramionami.
– Prosili jeszcze o kwadrans. Pewnie potrzebują…
– Pewnie Joshowi nie staje, jak ktoś patrzy. – Sabina parsknęła ochrypłym śmiechem. – Albo nasza księżniczka potrzebuje czasu, żeby znaleźć jego pytę i…
– Sabino…
Alfred uniósł dłoń z zakrwawionym nożem. Dziewczyna wywróciła oczyma.
– Praszam.
Handlarz skupił się na pracy. Znów poczuł gniew, bolesny, szarpiący serce. Ręce zaczęły mu się trząść, a przed oczyma zatańczyły czerwone plamy.
To dzikusy – powtórzył sobie po raz tysięczny. Mark i Sabina byli kwintesencją świata, gdzie wszystkie wyższe ludzkie uczucia znikły, zastąpione zwierzęcymi instynktami i popędami. Ludzkość stoczyła się do poziomu odzianych w skóry bestii wegetujących na skraju wymarcia, a on musiał między nimi żyć i…
Kilkoma szybkimi cięciami dokończył porcjowanie mięsa.
Gwizdnął krótko.
– Grumio.
Szary, masywnie zbudowany samiec ruszył niespiesznie w jego stronę. Alfred podał mu kawał mięsa i podrapał za uszami.
– Bianka!
Suka z oklapniętym uchem podbiegła, machając ogonem, i uszczęśliwiona znikła w zaspie, by pochłonąć w spokoju swoją porcję.
– Tubal!
Mark chrząknął za jego plecami.
– Teraz powinien być Oberon.
Psy żyły w stadzie według ścisłej hierarchii, która wyznaczała też kolejność karmienia. Każde jej naruszenie skutkowało zaciętymi walkami.
Oberon, znając swoje miejsce w grupie, wstał już, a teraz, widząc mniejszego samca odbierającego porcję karmy, obnażył bezgłośnie kły.
– Warczał na mnie rano.
– Ale…
– Warczał na mnie rano – powtórzył Alfred, patrząc na pokrytego bliznami psa. Sięgnął po bat. – Kto na mnie warczy, je ostatni.
– Będę miał z nim problemy.
Oberon był liderem w zaprzęgu Marka. Rozdrażniony zmieniał powożenie w ciągłą walkę o dominację.
– Kto prowadzi sanie, Mark? Ty czy on? Proteus!
Świst bicza osadził gotowego do ataku Oberona na miejscu.
– Kto na mnie warczy, ten je ostatni. Albo nie je wcale. Rozumiesz, Mark?
Cisza za plecami Shampshawera stała się głębsza, bardziej lodowata. Alfred odłożył bat i sięgnął do kieszeni.
– Rozumiesz, chłopcze?
– Tak… Tak, szefie.
Ubiegłej nocy handlarz znów słyszał w igloo buntownicze szepty. Coś o „starym trupie, który powinien już przepaść w Wielkiej Bieli”. Sabina była prostacka, głośna i wulgarna, ale Mark… Chłopaka wypełniała podszyta prymitywnym sprytem ambicja.
– Doskonale. Oberon będzie dziś jadł ostatni. Jeśli wy- starczy dla niego mięsa, oczywiście.
Wystarczyło, choć ostatnim kawałkiem okazała się głowa. Potężne szczęki błyskawicznie zatrzasnęły się na czaszce nieszczęsnego Jago i zgruchotały ją jednym ruchem.
Alfred skończył w chwili, gdy Olivia i Joshua wyszli z igloo.
Ich widok napełnił mu serce szczerą radością. Jeździli z nim od ponad trzech lat i byli najbardziej uzdolnionymi aktorami, jakich kiedykolwiek zatrudniał. Prawdziwymi perełkami wygrzebanymi spod śniegu. Olivia wyglądała jak drobny elf przebrany za Eskimosa i błyszczała w każdej roli. Katarzyna w jej wykonaniu była złośliwa jak pijany muł, za to Julia słodka i urocza. Zakochana w zwykłym tkaczu Tytania promieniowała czułością, a popadająca w obłęd Ofelia budziła autentyczne współczucie.
Josh – dryblas ze strzechą czarnych włosów na głowie – na zawołanie stawał się Makbetem rozdartym między wiernością a żądzą władzy, zakochanym Romeo albo nieszczęsnym Antoniuszem.
Alfred się uśmiechnął.
– Dobrze, że już wstaliście, dzieci. Teraz śniadanie dla nas. Surowa ryba i kilka łyków foczego tranu to zapewne coś, za czym wszyscy tęsknimy. A potem zrobimy sobie małą próbę.
– Próbę? – Josh nawet nie próbował ukrywać rozczarowania. – Szefie, znowu? Przecież tyle ćwiczyliśmy…
Shampshawer wiedział, że mogli być zniechęceni. Całą zimę kazał im powtarzać role, zakuwać teksty, szlifować wymowę. Nie miał jednak zamiaru teraz odpuszczać. Bez ciągłych prób największy nawet talent zmatowieje i zniknie. Właśnie zaczynał się nowy sezon, odwiedzą wszystkie osady wzdłuż Wybrzeża i gdzie tylko się da, otworzą przed publicznością okno do cudownego świata wielkiego Williama.
– Bez marudzenia. Zajmie nam to najwyżej dwa kwadranse. Dziś chcę tylko minąć Dziewiątkę Bathorna i zatrzymać się w Golden Ice, więc nie musimy się spieszyć. Do roboty!
On sam ledwo mógł się doczekać.